Kategoria: Bez kategorii

Kocham cię, ale wolę, żebyśmy mieszkali oddzielnie

KATARZYNA MIZERA

komentarz K. Lea Jarmołowicz

Aneta, gdyby mogła sobie na to pozwolić, nie mieszkałaby razem z partnerem. Zresztą, jak przyznaje, jej zdanie podziela większość znajomych, zwłaszcza osoby, które wspólne życie zaczęły po trzydziestce, czterdziestce czy później. Mimo to kwestia oddzielnych domów osób w szczęśliwej relacji nadal dla wielu ludzi jest nie do pomyślenia.

– Gdybym nie musiała, nie sprzedałabym kawalerki, w której mieszkałam, zanim poznałam Sławka. Po spotkaniach każde z nas mogłoby wracać do swojego domu – opowiada Aneta, która w wieku 44 lat wyjechała z rodzinnych Katowic do pracy w Warszawie, a nieoczekiwanie znalazła tu też miłość. – Bardzo się kochamy, ale decyzja o wspólnym zamieszkaniu była pragmatyczna, bo życie we dwójkę jest łatwiejsze, tańsze. Gdyby nie to, wolałabym, żebyśmy mieszkali osobno – mówi Aneta, która jest ze Sławkiem od czterech lat. On to rozumie i przystałby na życie na dwa domy, jeśli ich sytuacja finansowa by im na to pozwoliła.

Jak tłumaczy Aneta, ze Sławkiem układa im się dobrze, ale potrzeba jej azylu, do którego po prostu jest przyzwyczajona. Jest jedynaczką, zawsze miała swój pokój, a potem mieszkanie, którego z nikim nie dzieliła. – Mieszkamy u Sławka, a gdy jadę do rodzinnego domu na weekend, nocuję u rodziców. Nigdzie nie mam tylko mojej przestrzenia potrzebuję samotni, w której ładuję baterie – wyjaśnia Aneta.

Zresztą, jak przyznaje, jej zdanie co do oddzielnego mieszkania podziela większość jej znajomych. – W pewnym wieku masz już jakiś swój ustalony rytm, swoje przyzwyczajenia – tłumaczy. – Gdy wracasz zmęczona po ciężkim dniu w pracy, twój partner też ma gorszy humor i te złe energie niepotrzebnie się kumulują. W takie dni wolałabym wrócić do swojego pustego domu niż niepotrzebnie wylewać złość na partnera. Oczywiście nie chodzi o to, żeby być ze sobą tylko wtedy, gdy jest wesoło. Ale po co bliska osoba ma znosić moje humory, kiedy mówię coś, czego potem żałuję – zastanawia się.

Mieszkając osobno, możemy zatęsknić za partnerem

Kwestię przyzwyczajeń podnosi też 38-letnia Lena, która jest w związku od 13 lat. – Rafał jest zbieraczem, a ja chodzę za nim i pozbywam się chaosu, który robi. Co zabawne, też jestem bałaganiarą, więc on zwraca mi uwagę, że nie odstawiłam kubka do zlewu – opowiada. – Otwieram szampana, gdy mój partner wyjeżdża na weekend, i wiem, że on robi tak samo, gdy ja jadę gdzieś z przyjaciółkami – śmieje się, dodając zaraz, że po dwóch dniach „słomianego wdowieństwa” zaczyna za Rafałem tęsknić. Przyznaje, że wspólne mieszkanie daje jej duży komfort, poczucie bezpieczeństwa i buduje przywiązanie, ale jak sądzi, zabija w związku romantyzm. – Pożądanie i namiętność w związkach często spada przez zwykłą szarą codzienność. No i w niektórych sytuacjach wolałabym, żeby Rafał mnie nie widział. Choć uważam też, że jeśli pokażesz się partnerowi od początku z jak najgorszej strony, a on i tak zostanie, to potem może być już tylko lepiej – żartuje.

Gdy mieszka się oddzielnie, „najgorszą stronę” widać rzadziej, uważa Lena, za to człowiek bardziej się stara, cieszy na każde spotkanie i je docenia. – Dobrze dać sobie szansę, żeby zatęsknić za swoim partnerem – mówi, pamiętając czasy, kiedy jeszcze żyli osobno. Rozmawiała o tym z Rafałem, ale dla niego prawdziwy związek jest wtedy, gdy mieszka się razem. – Jest takie zagrożenie, że może się okazać, że jest ci tak dobrze, więc w sumie po co ci ta druga osoba? – mówi Lena.

Nie każdy ma tradycyjne potrzeby dzielenia codzienności z partnerem

– W dzisiejszych czasach podążamy za jakością, szukamy możliwości bycia sobą w związku i dobrowolnego zaangażowania oraz samorealizacji – mówi psychoterapeutka K. Lea Jarmołowicz z Ośrodka Centrum. – Nierzadko, aby to pogodzić z byciem w relacji, to właśnie mieszkanie oddzielnie pozwala nam te indywidualne potrzeby lepiej realizować. Myślę, że to, co najważniejsze, to wiązać się z osobą, która jest do nas podobna, a nie naginać się do czyjejś wersji, by tylko „ktoś był”. Jeśli tylko będziemy szczerzy ze sobą, to możemy znaleźć kogoś podobnego do nas – uważa. Jak wyjaśnia, wspólne życie uczy nas wiele o sobie i drugiej osobie – o tym, jacy jesteśmy i czy potrafimy iść na kompromis. – Ale to zawsze wymaga pracy nad związkiem, bo każdy ma swoje przyzwyczajenia i im się jest starszym, tym bardziej przyzwyczajamy się do naszej wersji codzienności i raczej oczekujemy, że ktoś się do nas dopasuje. Kwestia mieszkania staje się wynikiem rozmów, szczerej komunikacji i zgrania. I wtedy związek to wartość, a nie ograniczenie wolności – mówi psychoterapeutka.

Chęć oddzielnego mieszkania nie musi też świadczyć o problemach w związku. – Mówi się o tym, że mamy kryzys relacji, ale ja wolę myśleć o tym, że to kryzys relacji w dotychczasowej postaci. I że kolejne lata stworzą nowe formuły, które staną się bardziej adekwatne do aktualnych potrzeb i pragnień ludzi. Dla nas dziś to, co jest objawem niedojrzałości, może okazać się za 20-30 lat zwyczajnością i normą – uważa K. Lea Jarmołowicz. – Czas pokaże, dokąd nas te zmiany doprowadzą.

Powrót do swojego domu po spotkaniu był czymś oczywistym

Karolina nie wyobrażała sobie, że mogłaby mieszkać z partnerem. W domu, jak mówi, bywa. Gdy nie pracuje po godzinach, spotyka się ze znajomymi albo trenuje na ściance wspinaczkowej. – Mój najdłuższy związek trwał trzy lata i przez ten czas nigdy nie chcieliśmy, by jedno wprowadziło się do drugiego – mówi. – Byliśmy dla siebie ważni, lubiliśmy spędzać razem czas, ale byliśmy też dość niezależni – każde z nas miało swoje pasje, paczkę przyjaciół. Zdarzało się, że zostawaliśmy u siebie na noc lub na kilka dni, ale powrót do domu był czymś oczywistym – dodaje. To pasowało im obojgu. Grzesiek był rannym ptaszkiem, Karolina lubi siedzieć do późna w nocy. Ona potrzebuje ciszy i spokoju, tak ładuje akumulatory, dla niego ciągle coś musiało grać w tle. – To było bardzo wygodne: jesteśmy ze sobą, ale każdy ma też swój azyl – tłumaczy. Z perspektywy czasu mówi, że oddzielny dom dawał jej bezpieczną przestrzeń dla siebie, ale niekoniecznie dla „nas”, rozumianych jako związek, partnerstwo, dzielenie wspólnego życia ze wszystkimi jego odcieniami. – Pewnie nie byliśmy do siebie tak przywiązani, jak wtedy gdybyśmy mieszkali razem. Dziś wydaje mi się, że oddzielne domy były jednym z powodów naszego rozstania, choć jednocześnie mogły być też egzaminem, jak silny jest nasz związek – mówi.

https://www.vogue.pl/a/gdy-bedac-w-zwiazku-wolimy-mieszkac-osobno

Złodzieje emocji. Bliscy skaczą wokół nich, przystrajają dom, a oni tylko: “Obrusa nie uprasowaliście”

Bierni agresorzy mają problem z docenianiem innych. Podczas wigilii bliscy skaczą wokół nich, przystrajają dom i stół, a oni tylko: “Obrusa nie uprasowaliście”. Rozmowa z Karoliną Leą Jarmołowicz, psycholożką i psychoterapeutką

Łukasz Pilip: Proponuję śledztwo – jak wykryć biernego agresora?

Karolina Lea Jarmołowicz: Problem w tym, że zachowanie osoby z tendencjami do pasywnej agresji jest niewidoczne na pierwszy rzut oka. Ona nigdy nie wyraża emocji wprost. Nie dostrzeże pan u niej złości, frustracji, żalu. Ale będzie pan odbiorcą tych uczuć. Przykład? Byliśmy umówieni dziś na wywiad na 12. Coś mi jednak wypadło. Przedzwoniłam do pana dwie godziny wcześniej z prośbą o przełożenie rozmowy, a pan się zgodził. Ale gdybym zachowała się bierno-agresywnie, nie doczekałby się pan ani tego telefonu, ani spotkania. Bo nie odbierałabym komórki, nie odpisywała na wiadomość. A jeśli wreszcie udałoby się panu nawiązać ze mną kontakt, skwitowałabym: „Ojej, już 12.30? No cóż, nie mogę się pojawić”.

Wkurzyłbym się.

Wówczas bierny agresor sprawiłby, aby to pan czuł się winny tej sytuacji. Mógłby się obrazić albo karać pana ciszą. To częsty obrazek w związkach. Partnerowi nie podoba się, że partnerka ostatnio nieco więcej je? Jeśli ma tendencje do biernej agresji, nie powie jej: „Uważam, że warto przyjrzeć się twojej diecie”. Nie chce wypaść na atakującego. Dlatego gdy usiądą do śniadania, on zamilknie. A gdy partnerka dołoży sobie płatków, wymownie na nią spojrzy. Ona pewnie zaraz zapyta go, czy coś się stało.

A on wydusi: „Nie, nic”?

Oczywiście. Inną formą tego zachowania są ciche dni, silent treatment. Załóżmy, że para wychodzi na imprezę. Już wsiadają do samochodu, gdy ona zauważa oczko w rajstopach. Wkurza się, wraca do domu, wkłada inne. Nie może jednak znieść, że stare rajstopy się podarły. I tego, że partner nie pobiegł do sklepu, by kupić nowe. Skoro nie wpadł na to, zaczyna karać go ciszą. Nie tylko w czasie imprezy. Jej milczenie może się ciągnąć nawet tygodniami.

Kolejny przejaw pasywnej agresji – skryta obojętność, unikanie, ignorowanie. On przygotowuje obiad, zacina się nożem i stoi z zakrwawioną chusteczką. Ona, choć wszystko widzi, nie pomaga mu. Albo matka przewija dziecko i wskutek roztargnienia zostawia pieluchę na stole. Co robi ojciec, który ma tendencję do zachowań bierno-agresywnych? Nie wyrzuca pieluchy do śmietnika. Zamiast tego kładzie ją w najbardziej widocznym miejscu domu, by partnerka dostrzegła swój błąd. To takie niesłyszalne „ekhem”, chrząknięcie, z którym spotykamy się nieraz w sklepie, gdy ktoś nie wprost zwraca nam uwagę.

Innym przejawem pasywnej agresji jest nieustająca krytyka. Niby wyrażana w dobrej wierze i w formie porady, ale zawsze kąśliwa.

Czyli: „Masz ładne włosy, ale ten kolor jakiś nie taki”?

Pięknie pan to zestawił. Stara zasada głosi, że „ale” dezaktualizuje wszystko, co się przed nim pojawia. A w zachowaniach bierno-agresywnych pełni ważną funkcję. Ma łagodzić przekaz. Słyszymy je szczególnie wtedy, gdy ktoś udziela nam „bezcennych” wskazówek typu: „Nie chciałbym sprawić ci przykrości, ale w tym makijażu wyglądasz na zmęczoną”.

Osobę z tendencjami do pasywnej agresji cechuje jeszcze upór. Daje jej pan białą koszulkę, a ona: „Przecież to jest czarne”. W dodatku zarzuca panu nierozróżnianie kolorów. Nie wiadomo, jak się wtedy zachować. Przecież każdy widzi, jaki jest koń. Ale nie pasywny agresor. Dla niego koń ma popielatą maść, nie szarą. Uważa, że wszyscy, którzy mają odmienne zdanie, są w błędzie. Bo prawda jest tylko jedna. I on ma na nią monopol.

Jakiś czas temu prowadziłam sesję par. Partnerka narzekała na partnera. Nie robił tego, co chciała. Powtarzała, że przecież taka zasada panuje we wszystkich związkach. Pani twierdziła również, że nikt nie ma prawa do słabości. „Nawet do tego, żeby potknąć się na chodniku?” – zapytałam. „No bez przesady” – zareagowała. „Czyli okazuje się, że nie ma jednej prawdy?” „Oj, nie. Z tym zgodzić się nie mogę”. Rozmowa z taką osobą trochę nie ma końca. Zawsze coś wymyśli. A kiedy już znajdzie się pod ścianą, sięga po typową zagrywkę: „Wyniki badań pokazują, że…”. Ciekawe, że jakoś nigdy nie potrafi podać ich źródła. Przy kimś takim mamy poczucie, jakbyśmy nic nie wiedzieli o świecie.

Może dlatego, że celuje w nasze kompleksy?

Tak. W dodatku ma niesłychaną zdolność ich zauważania.

Jak mój znajomy, który powitał swojego kolegę: „Widzę, że trochę włosów ubyło!”. A sam był łysy.

Najprawdopodobniej nie pogodził się jeszcze z utratą własnych włosów. Zawstydza więc innych, by czuli się jak on. Nie obchodzą go ich uczucia. Nie czuje się winny, że sprawia im przykrość. Jego zdaniem to pewnie znajomi zawalili i przez nich wypadły mu włosy. Dlatego teraz wyżywa się na nich. Gdyby kolega odpowiedział na jego bierną agresję, pewnie zacząłby tłumaczyć, że przecież nie jest łysy, że tylko tak się ostrzygł. W ten sposób przerzuciłby odpowiedzialność za swoje zachowanie na kogoś innego.Tak samo zachowują się bierno-agresywni partnerzy, rodzice, przyjaciele. Żeby wzbudzić w kimś wyrzuty sumienia, powtarzają: „Gdybyś mnie kochała, to…”, „Gdyby naprawdę ci na mnie zależało, to…”. Pod tymi zdaniami ukrywa się przekaz: „Rób, co każę. A jak nie, czuj się winny albo winna”. Oczywiście słyszymy go najczęściej w formie żartu. Ten jednak nigdy nie przypomina życzliwej i dowcipnej ironii. To sarkazm, który ma w sobie coś przemocowego. Bierni agresorzy uwielbiają chować się za nim.

W pracy też?

Wszędzie. Bo tam, gdzie dochodzi do interakcji z ludźmi, może pojawić się pasywna agresja.

Wyobraźmy sobie, że kolega z pracy zwierza się nam: „Muszę jeździć do biura komunikacją miejską, bo nie mam takiej fury jak ty”. Jego przekaz może być jeszcze bardziej rozbudowany: „Tłukę się tymi autobusami, bo nie stać mnie na samochód. A pamiętasz, że mieszkamy obok siebie?”. Dwa zdania, a tyle ukrytych celów! Mamy przerzucenie odpowiedzialności, wyładowanie złości i ukrytą prośbę o podwózkę.

Pasywny agresor nie przepada za autorytetami, szefami, liderami. Unika ich, podgryza, podkopuje. To generator konfliktów. Jeśli jest w zespole, który dostaje termin realizacji zadania na wtorek, najpierw przekłada je na czwartek. Potem zajmuje się czymś innym, jednocześnie obiecując wszystkim, że się wyrobią. A na koniec jest wielce zdziwiony, bo zadanie nie zostało nawet zaczęte.

Obawiam się, że podczas świąt takie osoby mają niezłe pole do popisu.

Każda okazja do wyładowania się jest dla nich dobra. Bierni agresorzy to złodzieje emocji, a w tym przypadku – również świątecznej atmosfery. Zastanawiają się na głos przy stole, ile jeszcze będą czekać na barszcz. Wytykają, że w tym domu wala się pełno zabawek i można sobie o nie wybić zęby. Albo matka lodowatym tonem rzuca do córki: „Posprzątasz kuchnię?”.

I mówi to przy wszystkich?

Tak, bo chce pokazać, jakie ma niewdzięczne dziecko. I jak jej trudno w domu, w którym nikt nie wpada na pomysł, by go ogarnąć.

Znam kobiety, które stosują jeszcze inną technikę: choć bliscy oferują im pomoc, ciągle ją odrzucają. A potem umęczone narzekają podczas wigilii: „Ach, jak mnie bolą plecy. Wszystko musiałam przygotować sama. Jak zwykle nikt mi nie pomaga”. Po tych kilku zdaniach gęstnieje atmosfera przy stole. Matka robi z siebie ofiarę. Jej napięcie przeskakuje na innych. Choć oskarża ich, jednocześnie pragnie od nich poklasku, jakież to wspaniałe święta przygotowała.Inną zagrywką biernych agresorów jest sabotaż. Syn umawia się z ojcem, że na kolację wigilijną przygotują dwa różne dania. Pierwszy wybiera dorsza, drugi karpia. Syn idzie do sklepu i nie znajduje swojej ryby. Kupuje tę, na którą zdecydował się ojciec. Wyśmienicie ją przyrządza, a potem pokazuje potrawę rodzicowi. I co on na to? „Umawialiśmy się inaczej. Przecież wszyscy wiedzą, że smażę karpia lepiej niż ty”. Mówi to po to, by przypadkiem innym nie posmakowało danie syna.

A gdyby syn odpowiedział złością?

Osoby pasywno-agresywne nie chcą być złapane na gorącym uczynku. Dlatego ojciec pewnie rzuciłby: „Synek, na żartach się nie znasz?”. Ta sytuacja pokazuje coś jeszcze: bierni agresorzy mają problem z docenianiem innych. Podczas wigilii bliscy skaczą wokół nich, przystrajają dom i stół, przygotowują pyszne potrawy, a oni tylko: „Obrusa nie uprasowaliście”. Raz, że to nieżyczliwe. Dwa, że to zdanie może wynikać z zazdrości. Ludzie zdrowo funkcjonujący też zazdroszczą, ale raczej nic z tym uczuciem nie robią. Osoba bierno-agresywna już taka bierna nie pozostaje. Załóżmy, że zazdrości kuzynce, której dobrze w różowej koszuli w rozmiarze 40. Z tego powodu wypala przy niej i reszcie rodziny: „Szkoda, że nie mogę nosić różowego. To kolor tylko dla szczupłych. Oczywiście jestem taka, ale bez przesady, nie będę się głodzić”.

Dlaczego nie powie tego wprost?

Biernemu agresorowi kontakt ze światem wydaje się zagrażający. Uważa, że okazywanie emocji jest ryzykowne, bo mogłoby zostać wykorzystane przez innych. Jego zdaniem to oni są konfliktowi, a nie on. Źródłem tej postawy może być trwała niechęć osoby bierno-agresywnej do spełniania czyichś oczekiwań. Ale tu powstaje paradoks. Z jednej strony potrzebuje czyjegoś uznania, a z drugiej – nie chce tracić autonomii. Tkwi więc w impasie i cierpi. Jak ten znajomy od łysej głowy, o którym rozmawialiśmy. Wściekł się, że świat go pokarał, choć nie miał na to wpływu. Znalazł więc kogoś, kto został jego piorunochronem. I teraz wyładowuje na nim złość.Zachowanie osób pasywno-agresywnych przypomina grę w podchody. Tylko że w relacjach. Chętnie się w nią bawią, mimo że je męczy. Stąd ich wieczna frustracja. Próbują nie dopuścić jej do siebie tak jak wielu innych uczuć – w obawie przed utratą swojego ja. Nie chcą przecież, by inni im mówili, co mają robić.

Za to radzą wszystkim dookoła.

Na tym właśnie polega cały kłopot w relacjach z osobami z tendencją do pasywnej agresji. Są samotne, rozdrażnione, zatruwają życie innym, niczym wampiry wysysają z nich energię, a jednocześnie oczekują akceptacji. Potrzebują pomocy, choć nie angażują się w nią i nie dają nic od siebie. Na przykład umawiają się na pierwsze spotkanie terapeutyczne, ale się na nim nie pojawiają. Zawsze coś im wypada. Przez cały tydzień nie umieją znaleźć 50 minut na wizytę w gabinecie. A na końcu wyrokują: „Ta terapia nie działa”.

Jak się bronić przed takimi zachowaniami?

Jeśli sami mamy tendencję do nich, nie działajmy pochopnie. Zatrzymajmy się na chwilę. Wykorzystajmy ten czas na rozpoznanie emocji. W biernej agresji dominują złość, frustracja, lęk i wstyd. Najczęstsza jest pierwsza z nich. To nic złego, że ją czujemy. Możemy wtedy poprzyglądać się, co nas zezłościło i jak bardzo.

A jeśli ktoś stosuje bierną agresję wobec nas? Nie wchodźmy z nim w ping-pong.

Wróćmy do sytuacji z różową koszulą. Kuzynka, która zostaje obrażona, może zareagować tak: „Zrobiło mi się przykro po tym, co powiedziałaś. Uważasz, że zbyt dużo ważę?”. „Nie atakuj mnie!” – zaczyna się bronić bierna agresorka. „Nie atakuję, tylko mówię o swoich uczuciach”. Wie pan, co robi kuzynka? Stosuje komunikat „ja”. Czyli nieprzemocową formę mówienia o swoich emocjach. Stawia nią swoją granicę. Nie obraża agresorki. Nie oskarża jej. Nie wchodzi z nią w wymianę ciosów. To ważne, że nie odpowiada agresją na agresję. Bo czym innym jest prawo do samoobrony, a czym innym do ataku. Mówi więc o sobie i rozbraja zachowanie agresorki. Gra się kończy. Pobite gary.

Karolina Lea Jarmołowicz – psycholożka kliniczna, psychoterapeutka, socjolożka. Założycielka i szefowa Ośrodka Centrum. Pracuje w podejściu integracyjnym. Konsultantka merytoryczna programów telewizyjnych w dziedzinie psychologii

https://www.wysokieobcasy.pl/zyclepiej/7,181615,29285024,bierni-agresorzy-osoby-z-tendencja-do-pasywnej-agresji.html

Michalina Korzeniowska, czyli głos młodego pokolenia feministek: “Zewsząd słyszę, jak powinnam wyglądać, co robić, jak się zachowywać, a nawet ile ważyć!”

23.11.2021

K. LEA JARMOŁOWICZ-TURCZYNOWICZ – PSYCHOTERAPEUTA, SOCJOLOG, OŚRODEK CENTRUM

Foto: Instagram Michaliny Korzeniowskiej

“Problem kultury diet jest taki, że nie oszczędza ona nikogo. Wylansowała bardzo trudną do osiągnięcia sylwetkę, a kobiety (zwłaszcza młode) dają się w tę pułapkę złapać. Pułapkę posiadania idealnego ciała o perfekcyjnych proporcjach i nieskazitelnej fakturze. Tylko że takich ciał po prostu nie ma” – mówi Michalina Korzeniowska w szczerej rozmowie z K.Leą Jarmołowicz-Turczynowicz z Ośrodka CENTRUM. Ten wywiad powinna przeczytać każda kobieta niezależnie od wieku.

K. Lea Jarmołowicz-Turczynowicz, Ośrodek CENTRUM: Przemierzając instagram natknąć się można na Twoje konto cieszące się prawie 10 tys followersów. Gromadzisz wiele młodych obserwatorek, a to, o czym piszesz, wydaje się ważnym głosem młodego pokolenia feministek. Skąd w Tobie ten zapał do angażowania się w ważne tematy społeczne?

Michalina Korzeniowska: Część przekonań jest wynikiem dojrzewania i doświadczania różnych rzeczy. Zaburzenia odżywiania były jednym z takich “etapów”. Robienie czegoś w zgodzie ze sobą u mnie oznacza robienie rzeczy przemyślanych, takich, po których nie doskwiera mi wewnętrzny dyskomfort, wyrzuty sumienia, a tego z kolei nauczyłam się podczas terapii. Uświadomiłam sobie, że nie każdy będzie popierał moje wybory, decyzje i to jest okej. Najważniejszą wartością jest dla mnie życie w zgodzie ze sobą. Jestem w pełni przekonana, że nie byłabym tu, gdzie jestem, gdybym nie postawiła na szczerość ze sobą samą. I to właśnie pomaga mi żyć w sposób satysfakcjonujący… dla mnie. Czyli po mojemu. Nie tak, by spełniać oczekiwania innych względem mnie. I to jest super, bo dzięki temu w ten sposób uczę się życia, nie raz stając przed dylematami, trudnościami i stawiając im czoła. A taką trudnością jest niewątpliwie to, że jako kobieta zewsząd słyszę, jak powinnam wyglądać, co robić, jak się zachowywać, a nawet ile ważyć!

L.J-T: No właśnie, powiedziałaś bardzo szczerze o swoich trudnych doświadczeniach, co wyobrażam sobie, że było inspiracją dla wielu młodych kobiet.

MK: Miałam/mam zaburzenia odżywiania. Brzmi jak wstęp do koszmarnego dramatu. I trochę tak było. A ja odgrywałam w nim główną rolę. Jako nastolatka, która wkraczała w okres dojrzewania i obserwowała, jak jej ciało się zmienia, nieustannie byłam bombardowana obrazami ,,idealnych kobiet w ich idealnym świecie” albo ,,nieidealnych=smutnych kobiet, które stały się idealne=szczęśliwe, bo schudły”. I wtedy pierwszy raz poczułam wstyd. Wstyd z powodu fałdki na brzuchu, wstyd z powodu widocznego cellulitu, wstyd z powodu braku szpary między udami. Wstyd. Słowo klucz. Poczucie, w które wpędza się kobiety w różnym wieku. W tamtym czasie dałam sobie wmówić, że z tymi moimi ,,mankamentami” powinnam być nieszczęśliwa, bo według popularnych magazynów młodzieżowych, byłam przed. Dopiero będąc po, mogłam czuć się szczęśliwa i spełniona. To sposób, w jaki te magazyny tworzyły przestrzeń budowania poczucia własnej wartości: komercjalizując, a nawet gloryfikując określoną urodę i określony typ sylwetki i nadając im wymiar czegoś wielkiego, na miarę sacrum. Sacrum w rozmiarze 36, bez cellulitu i fałdki na brzuchu. W ten sposób zaczęłam swoje niewinne odchudzanie, które przerodziło się w natrętne kontrolowanie wagi i ważenie się kilka razy dziennie, coraz to większe i bardziej rygorystyczne ograniczenia, wyznaczanie sobie zasad i karanie siebie za ich nieprzestrzeganie. Nie przepadałam za matematyką, za to byłam mistrzynią w obliczaniu zjedzonych i spalonych kilokalorii, a wartości odżywcze konkretnych produktów recytowałam z pamięci. I to nie jest coś, co chcę wspominać, gdy będę już starszą panią, siedzącą w fotelu i być może opowiadającą wnukom, jak wyglądała moja młodość.

LJ-T: Z zaburzeniami odżywiania mierzy się coraz więcej młodych kobiet. Powiedziałaś też “mam”, bo z mechanizmów takich nie da się tak zupełnie wyleczyć. Pewna gotowość zostaje, ale terapia pomaga przepracować to w większości. To więc niezmiernie istotne, że poruszasz ten temat publicznie, szczerze dzieląc się swoją historią.

M.K.: Mówię o tym, ponieważ panującą dziś kultura diet może być bezpośrednią przyczyną zaburzeń odżywiania. Problem kultury diet jest taki, że nie oszczędza ona nikogo. Wylansowała bardzo trudną do osiągnięcia sylwetkę, a kobiety (zwłaszcza młode) dają się w tę pułapkę złapać. Pułapkę posiadania idealnego ciała o perfekcyjnych proporcjach i nieskazitelnej fakturze. Tylko że takich ciał po prostu nie ma. To kreacja. Sztuczny twór. Narzędzie do zawstydzania i tworzenia kolejnych kompleksów. Nie wiesz, kiedy wpadasz w tę pułapkę. Bardzo trudno było mi pogodzić się z diagnozą. Przecież nie robiłam nic złego. Odchudzałam się. ,,Wszystkie dziewczyny się teraz odchudzają”. Do wakacji. Do sylwestra. Do studniówki. Niełatwo jest więc przyjąć do wiadomości, że ma się tę chorobę, zwłaszcza jeśli kultura diet daje jej poklask, bo teoretycznie dążysz do tego promowanego poczucia szczęścia i spełnienia. Praktycznie zaś niszczysz siebie, swoje zdrowie, relacje z bliskimi i otoczeniem. Zaburzenia odżywiania to nie żywieniowa fanaberia, moda, widzimisię, które da się rozwiązać poleceniem ,,po prostu jedz”. To choroba. Śmiertelna.

LJ-T: A dzięki Twojemu głosowi wiele młodych dziewczyn ma szansę nie wpaść w ten “zaklęty śmiertelny krąg” i ulegać chorym stereotypom i standardom pielęgnowanym od pokoleń.

M.K.: Dokładnie. Od dziecka słyszymy, że powinnyśmy mieć autorytety, bo są ważnym elementem rozwijania charakteru. Kształtujemy swoją osobowość, upatrując w kimś wzór. I oczywiście, to może być pomocne. Nie wiem jednak, czy obecnie nie jesteśmy tak pochłonięci szukaniem swoich autorytetów, że w tym wszystkim zapominamy o sobie. I owszem, lubię poczytać, co na różne tematy mają do powiedzenia inne kobiety, czasem moje rówieśniczki, ale nie traktuję ich jako autorytety. Staram się działać w zgodzie ze sobą, swoimi przekonaniami. Największym wyzwaniem dla mnie było zrozumienie i przyjęcie, że między światem rzeczywistym a wirtualnym jest cienka granica. To właśnie media społecznościowe są tym miejscem, w których ,,grasuje” kultura diet. Każdego dnia korzystam z mediów społecznościowych i spędzam tu wiele godzin, dlatego wyrobiłam w sobie przekonanie, że nie wszystko, co jest pokazywane w mediach społecznościowych trzeba brać za pewnik, a już tym bardziej uznawać to za wyznacznik mojej wartości i tego, jakim ja jestem człowiekiem. Staram się nie porównywać z innymi, chociaż dzisiaj to spore wyzwanie, gdy zewsząd jestem bombardowana zdjęciami, których celem jest wywołanie we mnie poczucia, że coś jest ze mną nie tak i że coś ,,powinnam”. O tym też staram się pisać na moim profilu.

L.J-T.: Po czym poznajesz, że jesteś w zgodzie ze sobą, że obrana ścieżka jest właściwa?

M.K.: Czuję to wewnętrznie. Rozpoznaje po spokoju. Bo gdy pojawia się niepokój, wtedy wiem, że nie robię czegoś w zgodzie ze sobą. Nie zawsze się to udaje, bo nie da się być nieomylną. Jak każdy człowiek popełniam błędy, ale one także wiele mnie uczą. Nie lubię sloganów, które często nie mają przełożenia w rzeczywistości, ale jednym, który praktykuję, jest myślenie, że “będzie różnie, ale przetrwam”. Bo takie jest życie – różnorodne. I przynosi nam różne rozmaite niespodzianki. Dzisiaj w większości sami sobie kształtujemy swoje wartości, przekonania, obracamy się w świecie social mediów, gdzie być może mamy swoich idoli i swoje idolki. Problemem jest jednak to, że obracamy się w szumie informacyjnym i nie potrafimy selekcjonować komunikatów, które do nas docierają z wielu źródeł. I to jest coś, czego dzisiaj warto się nauczyć: wybierania spośród wielu takich źródeł, które są dla nas cenne, dobre i pozytywne, które kształtują nas i pomagają nam wzrastać, a nie budują w nas poczucie niewystarczalności, ograniczają nas i podcinają skrzydła.

L.J-T: Co dodaje Ci siły w byciu przy sobie?

M.K.: Bardzo lubię odwoływać się do Nietzschego, który powiedział, że człowiek jest mostem, a nie celem. Mostem, nad wielką przepaścią. I od razu przypominam sobie filmy przygodowe, w których główny bohater przechodzi przez niebezpieczny most nad wielką przepaścią. Prawda jest taka, że ma niewiele czasu na gdybanie i zastanawianie się, a każdy krok musi być pewny, bez zawahania, zwątpienia i odwracania się za siebie. Po prostu idzie, bo nie ma innej drogi. Nie bardzo może też stać w miejscu. I to trochę tak właśnie jest z pracą nad sobą. To taki most. To, co za mostem, to przeszłość. Psychoterapia jest ważnym elementem budowania poczucia własnej wartości, wolnego od przeświadczenia, że definiuje je waga, miara, czy chociażby to, czy na śniadanie zjemy jajecznicę z boczkiem, czy bezglutenową fit owsiankę (oczywiście bez cukru). I ja w tym miejscu czuję potrzebę, by uświadamiać i normalizować ten temat. Często podkreślam ten element pracy nad sobą, bo wiem, że w przypadku zaburzeń odżywiania, praca nad sobą może trwać całe życie. I nie mówię tego, by kogoś demotywować i zniechęcać. Wręcz przeciwnie. Uważam, że tym bardziej warto ten temat nagłaśniać, nie traktować go jak tabu i nie pomijać w społecznej debacie.

L.J-T.: Dziękuję Ci dziś za rozmowę. A na koniec zapytam, co byś poradziła młodym kobietom wchodzącym w dorosłość?

M.K.: Aby pamiętały, że waga nie świadczy o ich wartości, że wcale nie muszą zrzucać kilogramów, a jedyne co powinny z siebie zrzucić, to ciężar związany z presją na dostosowanie siebie i swojego wyglądu do tego promowanego w kolorowych magazynach. Ciało to narzędzie, nie ozdoba. Potrzebujemy więcej wyrozumiałości, szacunku i życzliwości względem niego, bo dzięki niemu istniejemy, doświadczamy, odbieramy. Bez ciała nas nie ma, więc ukochajmy je każdego dnia i podziękujmy mu za to, że jest.

L.J-T: Dziękuję więc i ja!

https://www.kobieta.pl/artykul/michalina-korzeniowska-czyli-glos-mlodego-pokolenia-feministek-zewszad-slysze-jak-powinnam-wygladac-co-robic-jak-sie-zachowywac-a-nawet-ile-wazyc-211123034829?fbclid=IwAR2lBN1iy5MYCoPsHx7hz1XFDrMNJ7moTIT4CrDNLvt0xryNEbMCxXYR5ds